Wczoraj mieliśmy robione testy na koronę. Było to doświadczenie trudne i chcę wyciągnąć z niego trochę wniosków: dla siebie i dla was.
Na początku opiszę wam jak to wyglądało z perspektywy mojego dziecka, ale potem napiszę wam jak to było z moimi emocjami oraz myślami.
Test na koronawirusa u dzieci
Wstęp jest podobny. Myśleliśmy, że jednak nie będziemy musieli być testowani. O 10.00 rano zadzwonił telefon, że jednak jesteśmy zgłoszeni do testu i przed 13.00 musimy się pojawić w punkcie pobrań. Czasu na przygotowanie mentalne i emocjonalne do testu: totalny brak. W efekcie wzięłam dwójkę chłopaków i po prostu pojechałam.
Po drodze opowiadałam jak to będzie wyglądać, do czego to służy, dlaczego to robimy. Czyli dostarczałam wiedzę na tyle, na ile było to możliwe. Zapytałam co o tym myślą i co w związku z tym czują. W warstwie deklaratywnej rozumieli o co chodzi, emocjonalnie w momencie rozmowy czuli się gotowi.
Dojechaliśmy do punktu pobrań.
Zaparkowaliśmy. Poszliśmy do okienka pod budynkiem.
U nas wymazy pobiera wojsko. – bardzo sympatyczni młodzi panowie.
Pogadaliśmy chwilę. Dzieci zainteresowane strojem UFO. Wojskowi odpowiadają im na pytania.
Ale trzeba się zabrać do testowania, więc na pierwszy rzut idę ja. Żeby pokazać jak to będzie wyglądać i, że nie boli.
Przy okazji jesteśmy umówieni z wojskowymi, że mój wymaz pobiorą bardzo skrupulatnie, a wymazy dzieci tak mniej głęboko – bo jak jedno ma wirusa to i tak wszyscy będą pod kontrolą i na pełnej kwarantannie.
Samo pobieranie jest mało przyjemne, ale nie bolesne.
Test na koronawirusa – pobieranie u dziecka
Po mnie młodszy.
I tutaj zaczęły się schody:
Mój syn nigdy nie był tak poważnie chory. Nigdy nie miał większego kontaktu z lekarzem poza dentystą i rutynowymi przeglądami u „naszej” pani doktor.
Czuję więc jego perspektywę:
nowa sytuacja, dziwnie ubrani ludzie, wsadzają patyk do gardła, ludzie przy tym chrząkają.
Pojawił się strach, potrzeba bezpieczeństwa i samostanowienia.
A skoro tak, to tym co było widoczne na zewnątrz był płacz i chęć ucieczki.
Na plus wojskowych ufoludków możemy zaliczyć ich szczerą chęć wsparcia syna i pomocy. Na tym etapie widać w nich morze cierpliwości i opanowania. Swoją drogą tak samo często to wygląda u rodziców: na początku jest szczera chęć wsparcia dziecka.
Dwójka z nich wychodzi przed budynek. Tańczą taniec ufoludków.
Jeden nawet stojąc ze 3 metry od nas ściąga maskę, żeby pokazać synowi, że jest miłym gościem – czuję w nich autentyczną chęć pomocy.
Ale B. dalej płacze.
Nie ma z nim kontaktu. Doświadcza bardzo silnych emocji.
Jestem więc obok i przytulam. Staram się przypomnieć mu o oddechu, czyli o tym co mu pomaga w lęku. A jednocześnie znam mojego syna i wiem, że to się nie uda.
Ufoludki próbują go zabawić. Skaczą dalej. Pobierają w międzyczasie wymaz starszemu.
Ja opowiadam młodszemu o lęku. Nazywam to co czuje. Opowiadam o jego potrzebach oraz o tym, że możemy jednocześnie się bać i coś robić.
Dostajemy jeden patyczek do wymazów, żeby się z nim oswoić.
Po 10 minutach mówię wojskowemu, żebyśmy pobrali ten wymaz – wojskowy jednak powtarza „mamy czas”.
(napiszę o tym więcej za chwilę)
Więc dalej skaczemy na podwórku. Ja z moim siedmiolatkiem na rękach.
Młody ma już patyczek w rękach i grzebie mi nim w buzi. Swoich ust nie chce otworzyć.
Po 40 minutach tego skakania cierpliwość u ufoludków się kończy. Podobnie jak cierpliwość większości rodziców na tym etapie.
Mówią, że młody dostanie cukierka jak da sobie pobrać.
Śmieje się w duchu bo takie przekupstwo nigdy na moje dzieci nie działało.
Potem mówią do młodego, że albo test albo będą musieli go zamknąć w izolatce na dwa tygodnie.
Czyli pojawiają się groźby, które w tej sytuacji tylko nakręcają dziecięcy lęk.
Kiedy to słyszę kręcę głową i proszę, żeby przestali. Młody znowu płacze mi na rękach. A ja biorę od ufoludka patyczek i na jednym z wdechów w płaczu pobieram wymaz.
Trwa to 3 sekundy.
Syn się złości. Mi jest ciężko. Po minucie stoi sam, spokojny, zadowolony z siebie i gotowy do powrotu.
Po prawie godzinie wychodzimy z placu pobrań.
Co jest wspierające a co nie wspiera?
Wiecie dlaczego zachowanie wojskowych nie było skuteczne?
Bo chcieli odwrócić uwagę dziecka od lęku.
Dziecko ma prawo się bać pobrania wymazu. To jest ok, że się boi.
Co my jako dorośli możemy wtedy zrobić?
Przyjąć dziecko razem z jego lękiem.
Kiedy przyjmuję drugą osobę z jej lękiem nie potrzebuję tego lęku zmniejszać czy zagadywać.
Co z tego co robili wojskowi było pomocne?
Danie nam czasu i mówienie, że mamy czas. Uszanowanie granic syna.
Co nie było pomocne?
Nie posłuchanie matki, która mówi, że już czas na pobranie.
Zmiana zdania co do kwestii tego, ile czasu mamy.
Niewspierające było też pomieszanie perspektyw. Jest w życiu czas na pracę z emocjami, ale jest też czas na działanie. Skoro wiadomo od początku, że coś odgórnie musi być wykonane dawanie złudnego praw wyboru czy czasu na uspokojenie się jest pewną formą manipulacji. My w tej sytuacji od początku nie mieliśmy wybory. Było wiadomo od początku, że testy muszą zostać pobrane. Dawanie nadziei na to, że może być inaczej jest kłamstwem. Uspakajanie po to, aby „przekonać” do swoich racji, a nie po to, aby usłyszeć drugą stronę zawsze jest nieskuteczne.
Kiedy to rozumiemy, możemy przyjąć dziecko nie tylko w jego lęku, ale też w złości na to, że nie ma wyboru. Bezsilności.
Jeśli jesteś osobą pobierającą wymazy
i chcesz wspierać swoich małych pacjentów oraz masz na to siłę i realny czas najlepsze co możesz zrobić to przyjmować dziecko z jego emocjami.
Możesz na przykład mówić:
„Domyślam się, że teraz możesz czuć trochę strachu i złości jednocześnie. To zupełnie naturalne.”
„Kiedy ja się boję pomaga mi skupienie się na oddechu. Chcesz wziąć razem ze mną 3 głębokie oddechy?”
„Pewnie chciałbyś, żeby było inaczej. Rodzice i ja chcemy abyś był zdrowy, to dla nas bardzo ważne. Chcemy abyś był bezpieczny i czuł się dobrze.”
Jeśli jesteś w kombinezonie bardzo pomaga gdy masz przy sobie swoje zdjęcie, tak aby dziecko mogło Cię zobaczyć.
Mama małego pacjenta
I wróćmy tutaj do mojej perspektywy jako matki.
Za rzadko mówi się o emocjach rodziców związanych z badaniami dzieci. A dzieci przecież są różne: niektóre potrafią się samoregulować i zgodzić na pewien poziom lęku czy niepewności, a inne nie są w stanie tego zrobić (w szczególności dzieciaczki z różnego rodzaju spektrum neurorozwojowych trudności).
Z mojej perspektywy więc nagle mam przy sobie dwójkę dzieci. Przestraszonych. Chcących się bronić. A jednocześnie mam pełną świadomość tego, że nie wypuszczą nas bez wykonanego badania.
Pierwszy płacz syna jest głośny, a ucieczka bardzo spontaniczna (przed wojskowymi a oni tam w szoku i nie wiedzą co robić: łapać tą małą pchłę, nie łapać).
Ja na ten moment przyjmuję perspektywę dziecka. Wspieram go.
I zwłaszcza wtedy, gdy to robimy jako rodzice – potem potrzebujemy wrócić do tej sytuacji ze swojej perspektywy i z uwzględnieniem swoich potrzeb!
Mi było smutno. I zimno. I fizycznie bolały mnie ręce.
Powiedziałam w pewnym momencie spokojnie i stanowczo „pójdziemy do pana i pan pomacha tym wacikiem w buzi”. Na co wojskowy, że mamy czas i będziemy rozmawiać.
To był najtrudniejszy dla mnie moment tej sytuacji.
Moje dziecko widziało mój spokój i moją stanowczość. Wiedziało co go czeka. Pewnie, bał się i płakał, ale czego innego wymagać od dziecka?
„O matko z córką” myślę sobie. Umówmy się: znam moje dziecko, wiem że w tej sytuacji ta strategia do niczego nie doprowadzi bo mój wystraszony na maksa syn nie przestanie się bać od obiecanego cukierka czy tańca ufolodków (co też znowu bardzo doceniam, że tam sobie Ci żołnierze poskakali i próbowali jak mogli skomunikować się z młodym).
Wtedy wzięłam głęboki wdech i wewnętrznie pogodziłam się z tym, że to potrwa. No i weszłam w to. Siedzę, tulę, rozmawiam o tym lęku. Młody dostaje patyczek do swojej ręki. Grzebie mi w buzi. Ufoludki grzebią w buzi starszaka. No cuda na kiju tam się odbywają. I ktoś postronny mógłby powiedzieć, że to cudowne bliskościowe podejście, bo dziecko może wyrażać swoje emocje i może doświadczać wsparcia… a ja myślę, że to było przedłużanie cierpienia. Bezcelowe i niepotrzebne. I o to w tej sytuacji miałam złość.
Po jakiś 35 minutach cierpliwość żołnierzy się jednak kończy. Przestają skakać i tańcować. Mówią, że w sumie wyboru nie ma bo Buba jest zgłoszony do testu i nie mogą nas wypuścić bez testu.
Jest mi już mega zimno (bo wszystko dzieje się na podwórku) i mam zdrętwiałe ręce (bo trzymam go cały czas a to już jest 7latek!) i że jeśli nie zrobi testu to będzie musiał iść do izolatki na 14 dni.
Młody jak to usłyszał to oczywiście w kolejną rundę płaczu. Ja znowu sięgam po swoje pokłady cierpliwości i opanowania. Zabieram patyczek od ufoludka. Na siłę włożyłam synowi patyczek i pobrałam wymaz.
Jak odchodziliśmy to zapytał jeden czy młody tak zawsze. Tylko pokiwałam głową. I mam w sobie mieszankę złości i żalu nadal. Mogli mi oszczędzić tej blisko godzinnej przeprawy. Mogli oszczędzić tego blisko godzinnego lęku mojemu dziecku.
A z drugiej strony mam też myśli, że dla dużej grupy dzieci takie ich podejście, otwartość, gotowość do rozmów byłaby naprawdę super.
Po wszystkim napisałam więc do „moich” kobiet z Procesu Rozwojowego dla Mam, czyli do miejsca, w którym te matczyne emocje mogą być usłyszane i przyjęte.
I to jest właśnie sposób na to, aby w chwilach trudnych mieć jakieś swoje rezerwy emocjonalne i pokłady cierpliwości, zrozumienia, empatii dla dziecka: dbanie o swoje potrzeby i swoje emocje na bieżąco.